Zrobiło się ciepło. Wyciągnęliśmy z szafy krótkie spodenki, a tam w kieszeni 700 rupii, czyli niewiele ponad 20 groszy ;-P. Pomyśleliśmy, że najwyższy czas, po roku od wyprawy, zrobić ostatni wpis z podróży, a właściwie z powrotu do Polandii.
Z Flores udało nam się wydostać – bladym, a raczej ciemnym świtem, wsiedliśmy na łódki, przepłynęliśmy z naszej bambusowej chatki na ląd, gdzie czekał na nas migające i grające bemo. Pędziliśmy sobie na lotnisko – podziwiając przy okazji oświetlone niczym wiejska dyskoteka groby przed domami. A wszystko to w rytm disco-reggae-techno.
Wszystko poszło gładko nasz samolot bez problemu doleciał na Bali. Oczywiście okazało się, że 5 minut na przesiadkę z samolotu na samolot to aż za dużo czasu. Więc po szalonym rajdzie przez lotnisko wpadliśmy ledwie żywi do samolotu i… usłyszeliśmy radosny komunikat „Proszę zapiąć pasy i sprawdzić, czy na pewno są Państwo w dobrym samolocie. Ten samolot leci na Javę”. Ufff. To nasz.
Dolecieliśmy też bez problemowo. I wielce zadowoleni grzecznie ustawiliśmy się przy pasie bagażowym, obserwowaliśmy sobie spokojnie jak wyjeżdżają torby, jak dzielni Indonezyjczycy dźwigają wielkie toboły w ilości 10 sztuk na osobę… i tak sobie czekaliśmy i czekaliśmy aż pas się w końcu zatrzymał. I już. Wyobrażacie sobie, jak wygląda procedura zgłaszania zaginionego bagażu w Indonezji… ups jaka procedura?! Jakieś 2 godziny i 5 samolotów później okazało się, że 5 minut na przesiadkę to jednak za mało, żeby przeładować bagaże 😉 Żeby było jasne – kupiliśmy bilet na lot łączony.
Wszystko pięknie, ociekamy potem, ale zjawia się szofer i zawozi nas do hotelu niedaleko lotniska. Plan był taki, żeby 1,5 dnia spędzić w Jakarcie, ale być blisko lotniska, bo zbliżał się koniec ramadanu (nikt nie był w stanie nam powiedzieć, kiedy dokładnie) i braliśmy pod uwagę to, że trzeba będzie na lotnisko iść z buta. W pobliżu lotniska był albo Hilton albo przyzwoicie aka europejsko wyglądająca sieciówka, bardziej w naszym cenowym zasięgu.
Wyobraźcie to sobie. Pokój z łóżkiem, z pościelą (czystą), klimą, telewizją i ŁAZIENKĄ z ciepłą wodą i normalną spłuczką. Nawet jeszcze teraz łzy radości nam się w oku kręcą. Po 5-ciu tygodniach obrastania brudem, mycia się lodowatą wodą itd. itp. z nadmiaru luksusu i higieny, Krzysiek postanowił paść. I to tak skutecznie, że musiał brać antybiotyk jeszcze dość długo po powrocie. Dlatego dwa ostatnie dni spędziliśmy w naszym czystym pokoiku z małymi wypadami na jedzenie…
No właśnie – i tu pojawił się mały problem. Po pierwsze Ramadan jakoś nie chciał się skończyć, więc na muzułmańskiej Javie po prostu w ciągu dnia nie dało się nic, ale to nic zjeść. Obeszliśmy okolicę kilka razy i nic. Wszystkie apetycznie wyglądające warungi zamknięte na głucho i dodatkowo zabite dechami. Za trzecim podejściem znaleźliśmy niebieską chałupkę z klepiskiem, z której dobiegały kuszące zapachy. W środku roiło się od taksówkarzy i… PYSZNEGO jedzenia. Jak się okazuje, taksówkarze są ciągle w podróży, a w podróży jeść można, nawet w czasie Ramadanu. Więc zamówiliśmy trochę tego i trochę tamtego (oczywiście bez rendangu się nie obeszło) z furą ryżu. Przesympatyczni właściciele i taksówkarze uśmiali się, kiedy odmówiliśmy mega słodkiej herbaty. Nam też było do śmiechu, ale tylko przez chwilę 😉 Zapytacie pewnie, dlaczego nie najedliśmy się po uszy śniadaniem. Właściwie od momentu zarezerwowania hotelu cieszyliśmy się na grzanki, tosty… dżemik, jajeczko na miękko… zeszliśmy na śniadanie a tam ryż, makaron i rendang… jakoś na śniadanie nam to wejść nie chciało. Jak się okazuje – sieć hotelowa była miejscowa… no i śniadanie też.
A potem już Emirates, cudowne jedzonko, Dubaj i lody Haagen – Dazs w ilościach hurtowych , i fruuu do Krakowa. A przed nami kolejna podróż, trochę dłuższa, ale o tym już niedługo.