Na Camino ludzie chodzą w różnych konfiguracjach.
Sporo osób zaczyna Camino samotnie i samotnie idzie. Niektórzy zaczynają samotnie i dość szybko znajdują towarzysza lub towarzyszy podróży. Inni znowu wybierają się z kimś: z mężem, żoną, partnerem, kumplem, siostrą, tatą, córką… Po pewnym czasie tworzą się mniej lub bardziej zwarte grupy ludzi, którzy idą w podobnym tempie, nocują w tych samych wioskach… jedzą w tych samych knajpkach…
W 2008 r. wyruszyłam sama. Już w pierwszej miejscowości znalazłam, a raczej znalazła mnie, towarzyszka podróży. Szłyśmy razem aż do León, czyli około 2/3 drogi. Tyle właśnie czasu zajęło mi asertywne powiedzenie: dalej chcę iść sama. Chociaż nosiłam się z tym od znacznie wcześniej. Miałyśmy zupełnie inne oczekiwania od Camino: tzn. ja chyba żadnych, a ona przeczytała kilka książek o Camino i o tym, że nawiązuje się tu przyjaźnie na całe życie.
Miałyśmy też zupełnie inny rytm chodzenia, a ja chociaż ciało boleśnie przypominało mi o tym, że idziemy za szybko dawałam się ‘motywować’ do kolejnych 5 czy 10 km. 2/3 drogi zajęło mi zrozumienie, że nie z każdym jest nam po drodze. Że nie można kogoś na siłę spowalniać, ani wymagać, żeby za wszelką cenę dotrzymywał nam kroku.
Teraz idziemy we dwoje. Jest zupełnie inaczej niż w pojedynkę. Trzeba szukać mądrych kompromisów. Czasem trzeba się zmotywować, nawet jeżeli się już nie może. Czasem odpuścić nawet, jeżeli by się mogło dalej i więcej. Z tym odpuszczaniem… ciężka sprawa, bo czasem trzeba odpuścić, bo się nie może, a by się chciało, bo kolano, bo odcisk, bo gorąc. To irytuje. Trzeba posłuchać organizmu i nie można się na siłę łamać, bo efekt jest taki, że potem trzeba przystopować na 2-3 dni.
My tymczasem wyszliśmy z płaskiej Mesety i wkroczyliśmy w góry na granicy Castilla y León oraz Galicji. Zrobiło się znowu zielono, pagórkowato… zmieniła się architektura. Domy nie są z gliny, ale z grubo ciosanego kamienia. Do Santiago mamy jeszcze około 200 km.