Bali Ubud
Dzień zaczęliśmy leniwie – od wyspania się i śniadania w pokoju pt. smażone banany + owoce + owocowy koktajl. Poszwędaliśmy się wte i wewte po Ubud lawirując między milionem skuterów, dwoma milionami turystów i panami wołającymi „taxi, taxi” „no?” „maybe tomorrow”.
Zrobiliśmy przerwę na burżujsko-hipsterską kawę, która kosztowała nas więcej niż wczorajsza kolacja. To pewnie przez to, że siedzi się na dizajnerskich fotelach – plastikowe ogrodowe krzesełka mają dodane drewniane płozy, a wszystko podawane jest w artystycznie wygrawerowanych słoikach.
A potem czym prędzej uciekliśmy na mini-treka na pola ryżowe – ewidentnie to miejsce schadzek młodych zakochanych 😉 Widoki piękne! Gorąco BARDZO! I jeszcze zaczęło lać, co dziwi, bo oficjalnie teraz jest pora sucha. Po doświadczeniu Madery i Kanarów, jesteśmy przekonani, że wywołujemy deszcz. Tak więc następne wakacje chyba w Sudanie!
Przed deszczem schowaliśmy się w knajpce na środku pola ryżowego – ot kilka krytych trzcinową strzechą altanek stojących na palach w wodzie. Przecudnie! Toalety prawie nie ma, za to WiFi jak najbardziej. Wydaje się, że to taki balijski standard 😉
A wracając do Ubud spotkaliśmy artysto-przewodniko-taksówkarza gadułę. Dał nam ze 100 dobrych rad i powiedział gdzie jechać. Nie do końca mógł zrozumieć skąd jesteśmy. Poland… Holand, a w jego mapie obszar między Rosją i Niemcami najwidoczniej nie istnieje. Więc spróbowaliśmy wypróbowanej gdzie indziej metody „You know Poland, that’s were pope JPII was from” i co usłyszeliśmy „Sorry, but what is pope?”
Fantastyczne zdjęcie na górze:)