Wyobraźcie sobie wyspę w kształcie stożka, która wznosi się na wysokość ponad 4.000 m n.p.m. Wyobraźcie sobie, że szczytem stożka jest wulkan, który po eksplozji się zapada. Wyobraźcie sobie, że wynikiem tego zapadnięcia jest ogromna kaldera wulkaniczna, czyli niecka o średnicy ok. 14 km, która rozciąga się na wysokości ok. 2.000 m n.p.m. A teraz wyobraźcie sobie, że pośrodku tej kaldery wyrasta jeszcze jeden wulkan – wznoszący się na 3718 m n.p.m. Teide. Jeżeli sobie to wszystko wyobraziliście, to wiecie już gdzie spędziliśmy cały wczorajszy dzień.
Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy (A.) nie wiedziałam, czego się spodziewać. Więc szczęka dosłownie mi opadła. Kiedy przyjechałam tu po raz drugi, to K. opadła szczęka, ale ja byłam tak samo oczarowana jak za pierwszym razem. Krajobraz kaldery trudno jest opisać słowami – w najlepszym razie przypomina scenerię filmu fantasy (zresztą kilkukrotnie takie tu kręcono). Poza majestatycznym Teide (inaczej nie sposób go nazwać) całą kalderę wypełniają stożki mniejszych i większych wulkanów oraz strumienie zastygłej lawy. Jeżeli ktoś z Was myśli, że „lawa to jest to czarne zastygłe coś”, to się mylicie. Lawa może mieć różne kolory i różne odcienie tych kolorów – od białego, przez żółty, pomarańczowy, czerwony, brunatny, brązowy i zielony aż po czarny. W dodatku ma też różne faktury np. różnokolorowe pasy czy połyskujące kawałki naturalnego szkła. Do tego dochodzą też najprzeróżniejsze kształty przez drobny żwirek, większe kamienie, głazy czy z hawajska zwane „pahoe-hoe” i „aa”. „Pahoe-hoe” to lawa, która kształtem przypomina zastygłą czekoladę. A „aa” – to lawa kanciasta i ostra – gdy człowiek chodzi po niej na bosaka na pewno nie raz zawoła właśnie „Aaa!”.
Pojechaliśmy do Parku Narodowego Las Cañadas del Teide na 9 rano, bo mieliśmy już wcześniej zrobioną rezerwację na bilety na kolejkę. Kolejką wjeżdża się mniej więcej na 3.555 m n.p.m. Potem trzeba, a raczej można iść pieszo – bo, żeby wejść na cuchnący siarką szczyt wulkanu trzeba mieć specjalne pozwolenie. Jest bezpłatne i bardzo proste w uzyskaniu, a chodzi po prostu o to, żeby kontrolować liczbę osób, bo jest wyznaczony dzienny limit. Wgramoliliśmy się jakoś na szczyt – trwało to jakieś 30 min., ale ani wysokość, ani odory siarki, ani to, że te ostatnie 150 m pokonuje się prawie w pionie jakoś specjalnie nam nie pomagało. Ale było warto. Z góry widać niemal całą Teneryfę, a przy dobrej pogodzie także Gran Canarię, La Palmę, La Gomerę czy El Hierro. A pogodę mieliśmy akurat prawie dobrą – tzn. było pięknie i słonecznie, ale wystąpiło też zjawisko „mar de nubes”, czyli „morze chmur”. Wygląda to mniej więcej tak, że całe morze przykryte jest gęstą warstwą chmur, która opiera się o stoki wysp. Więc otaczające Teneryfę wyspy widać było tylko częściowo – a dokładnie widzieliśmy te ich części, które znad chmur wystawały.
Potem radośnie stwierdziliśmy, że nie będziemy zjeżdżać na dół, tylko zejdziemy szlakiem. Trochę nam się wierzyć nie chciało w to, że może nam to naprawdę zająć ponad 4 godz., ale jak się okazało zajęło i to nawet więcej. Dlaczego? Po pierwsze przedzieranie się przez pola lawy pionowo w dół i na różnicy ponad 1000 m nie jest takie proste. Po drugie dość łatwo zgubić się na rozdrożu, z którego odchodzą 3 szlaki, a którego jakoś nikt nie oznakował 😉 Ale dotarliśmy na dół (ledwo powłócząc nogami) i nawet udało nam się doczołgać do samochodu i zjechać w dół. W każdym razie czuliśmy się jak ofiary zemsty Guayoty – boga zła, który według pierwszych mieszkańców wyspy zamieszkiwał w Echeide, czyli Piekielnej Górze.