Powrót do przeszłości, bo na Teneryfie w sumie jesteśmy już piąty raz (A 3 + K2 = 5 jak nic ;P). Teneryfa kojarzy się głównie z plażowiskiem i imprezami. I gdyby nie to, że najpierw A. zawiódł tu pracowy przypadek, a potem A. zaciągnęła tu mocno wątpiącego w ten pomysł K., to pewnie też byśmy tak myśleli. A tymczasem plaża to jedynie 1% tego, co Teneryfa ma do zaoferowania.
Trzymamy się północy – jest tu trochę chłodniej, dużo wilgotniej i znacznie spokojniej niż na południu. I przy okazji bardziej autentycznie, szczególnie, że mieszkamy pośrodku (bez żadnej przesady!) plantacji bananów, obok niewielkiej miejscowości Tejina. Banany to na Kanarach zupełnie inna historia – więc o nich więcej przy innej okazji. Teraz musi wystarczyć, że są małe i… soczyste. Tak, banany nie muszą być mączną papką!
Dziś, po wczorajszym dniu w podróży, trochę się leniliśmy. Przejechaliśmy przez nieodległy, górzysty i niemal dziki półwysep Anaga. To jedna z dwóch najstarszych geologicznie części Teneryfy – i nie wiem, jak to możliwe, ale jak się na te góry patrzy, to widać, że są stareńkie. Pewnie trochę pomaga w tym fakt, że porasta je trzeciorzędowy las. Jak wygląda las z „Parku Jurajskiego”? Nam skojarzył się z mchem, który na makietach udaje lasy. Małe powykręcane drzewka, z których zwisają porosty.
Zjechaliśmy na sam dół półwyspu i dojechaliśmy piękną drogą wzdłuż oceanu tak daleko, jak się dało. Tam czekała na nas najpiękniej na świecie położona knajpka. Prowadzi ją para, która codziennie dojeżdża do niej ze stolicy wyspy – Santa Cruz de Tenerife. Nie lada wyzwanie, bo dojechać tam można tylko dwukierunkową drogą o szerokości wybitnie jednokierunkowej i na oko miliardzie zakrętów 😉 Ale dobrze, że przyjeżdżają, bo gotują cudnie. A potem wróciliśmy do naszej wioski, zrobiliśmy zakupy kolacyjno-śniadaniowe i popluskaliśmy nogi w naturalnym basenie wyżłobionym w lawie i napełnionym wodą morską.
Powoli dociera też do nas tutejszy klimat i nie chodzi o +23C i słonko, ale o kierowców przepuszczających pieszych, nawet, kiedy ci nie zdążą pomyśleć, że chcieliby przejść na drugą stronę; obcych ludzi spotkanych na środku pola, którzy uśmiechają się i mówią ci cześć i o kelnera, który po poproszeniu o rachunek rozbrajająco stwierdza „A śpieszy wam się gdzieś? Posiedźcie jeszcze chwilę, przecież tu jest tak ładnie”.
A właśnie… bo zbójeckich cenach na Okęciu (zawsze i nieustannie będzie mnie dziwić, że kawa może kosztować 20 PLN, a podejrzewam, że przeciętny Hiszpan dostałby na to zawału!) kawa za 1 EUR, benzyna za 0,95 EUR za litr i jedzenie w sklepie spożywczym poniżej naszych cen są też miłą odmianą 😉
Na Wyspach Kanaryjskich są kanarki, ale nazwa ponoć wzięła się od… psów (łac. canis), których na wyspach było dużo nawet przed nadciągnięciem Hiszpanów.
Super art. Gratuluje
Z półrocznym opóźnieniem dzięki 😉