Wbrew wszelkim oczekiwaniom wyruszyliśmy
punkt 8:30. Na całą naszą ósemkę czekały dwa afro-reggae busy. Nie
chcecie wiedzieć jak bardzo były przerdzewiałe i dziurawe i jak
niewiele widział kierowca zza sterty pluszaków przyklejonych do
szyby i ustawionych na desce rozdzielczej. Nasz ubezpieczyciel też
pewnie wolałby nie wiedzieć. Nasz sprawiający wrażenie cwaniaka
przewodnik okazał się naprawdę świetny. Na pierwszy ogień zabrał
nas do swojej rodzinnej wioski i do domu swojej mamy. Siedząc w
świętej izbie przy herbacie słuchaliśmy opowieści o ludziach z
Flores. Jeżeli nie wiedzieliście, to Flores jest w 90% katolicka,
co nie przeszkadza lokalsom rozróżniać między „religią” czyli
katolicyzmem, a „wiarą”, którą rozumieją jako spuściznę przodków.
Co z tego wynika? Po pierwsze składa się ofiary. Na szczęście nie z
„bule” czyli białych. Najczęściej są to kury, świnie a na specjalne
okazje bawoły. A po co składa się ofiarę? Na przykład z okazji
ślubu, budowy domu czy żeby odwrócić zły los. Ofiary są krwawe.
Składa się je na placu, wokół którego stoją drewniane domki kryte
strzechą (chociaż trawę powoli wypiera blacha falista). W ogóle
plac to dość ważne miejsce. Ustawia się na nim symbole kobiecości
(chatka) i męskości (parasol) w liczbie zależnej od liczby
zamieszkujących wioskę klanów. Pomiędzy symbolami znajdują się
groby (często wykafelkowane czy jak kto woli wyflizowane), bo
lokalna tradycja każe, żeby zmarli pozostali blisko rodziny. Jedyny
wyjątek stanowią zmarli z przyczyn nienaturalnych, których grzebie
się z dala od wioski, żeby uniknąć złego. Zaciekawiło nas to, że
lokalsi za odpowiedni wiek do małżeństwa długo uważali 25-30 lat
dla kobiety i 30-35 dla mężczyzny. Jednak ponoć w ostatnich latach
wiek ten obniżył się o minimum 10 lat! Potem weszliśmy jeszcze do
lokalnej podstawówki, bo jak wcześniej odkryliśmy w naszej ósemce,
była aż trójka „guru”, czyli nauczycieli. I faktycznie poczuliśmy
się jak guru, bo dzieciaki wrzeszczały, piszczały, a potem wszyscy
razem śpiewaliśmy. Nauczycielka chyba się nie specjalnie przejęła
tym, że kompletnie rozłożyliśmy jej lekcje. A propos – edukacja na
każdym poziomie jest płatna. Tylko najlepsi dostają stypendia. Ale
szkół jest mnóstwo, w każdej mieścinie po kilka. Na piechotę
wędrowaliśmy z wioski do wioski. Nasz przewodnik pokazywał nam
lokalne zioła i rośliny. Zabrał nas też do miłego starszego pana
wytwarzającego tradycyjny instrument muzyczny złożony z pięciu
metalowych gongów. Mieliśmy też okazję spróbować jak smakuje świeżo
uwędzony kokos (SMAKUJE!). I wszystko pięknie i ładnie, ale bieda
aż piszczy, a kobiety siedząc na ziemi iskają sobie nawzajem wszy z
włosów. Aż chciałoby się wierzyć, że to wszystko skansen i że po 18
wszyscy się zwijają i wracają do wygodnych domów z wodą i prądem. I
w takich miejscach nie mamy nic przeciwko dawaniu donacji na
wioskę. Przyda im się. Chociaż trzeba przyznać, że część z
tradycyjnych wiosek otrzymuje dotacje rządowe, żeby zatrzymać w
nich mieszkańców. Jednak absolutnie najatrakcyjniejszą częścią
wycieczki – z punktu widzenie 8 białych, którzy od kilku tygodni
nie zaznali ciepłej wody – okazała się wizyta w gorących źródłach.
Jakżeśmy się wpakowali do ciepłej wody, to nikt nie chciał wyjść,
nawet jeżeli chwilami kąpiel groziła poparzeniem. Do pełni
szczęścia brakowało nam jedynie szamponu i mydła. Nie musimy chyba
tłumaczyć, że już rozpracowaliśmy, gdzie po drodze do Maumere mamy
szanse załapać się na kolejne gorące źródła!