Z Boawae przez Ende do Moni

Wkładamy plecaki, ostatni raz idziemy wzdłuż alei cele brytów żegnani okrzykami „Hello Mister!”. Dzielnie stajemy przy drodze i czekamy. Podjeżdża do nas ojek (motocykl-taksówka) i przez kolejne pół godziny rozmawiamy z jego właścicielem, który uwaga, uwaga: NIC OD NAS NIE CHCE poza rozmową. Dochodzimy do wniosku, że nauczyciele mało zarabiają, a rządy są skorumpowane. Najbardziej ojeka rozbawiło to, że ktoś może chcieć mieć ciemną skórę i się opalać. A już kompletnie nie pojmował po co komu kosmetyki samoopalające i bronzery. W Indonezji większość kosmetyków ma składniki wybielające.
W końcu nadjeżdża nasz autobus (choć autobus to dużo powiedziane). A nasz ojek targuje się z kierowcą za nas i uzyskujemy średnią cenę: nie 50.000 dla turystów ani 30.000 dla lokalsów, a kompromisowe 40.000. Umc, umc, umc jedziemy do Ende. Krzysiek siedzi na głośniku basowym. Nad nim drugi głośnik. Umc, umc, umc. Po kilku godzinach stajemy się fanami coutry. Jednak zanim minie kilka godzin następuje małe „bum”. Nic wielkiego – jadący na dachu pomocnicy kierowcy szybko załatwiają sprawę. Czekając na zmianę koła rozmawiamy z jedną z pasażerek. Dziewczyna jest laborantką, pracuje w Ende i raz na tydzień odwiedza męża w Bajawie – 130 km w niecałe 6 godzin. Tyle jeżeli chodzi o realia dojazdów do pracy. Zanim wsiądziemy do busa, oczywiście tradycyjne zdjęcie z „bule”. Mówiliśmy już, że „bule” nawiązuje do białej łatki na ciele jakiegoś zwierza? Cóż jedyne zwierzęta z białymi łatkami, jakie tu widzieliśmy to śliczne brązowe krowy z białymi tyłkami.
Naprawdę chcieliśmy zostać w Ende. Bardzo. Ale okazało się jeszcze bardziej brudnym, tłocznym i zakurzonym azjatyckim miasteczkiem. Chociaż trzeba przyznać, że było biuro informacji turystycznej. Wyglądało mniej więcej tak: makiety cudownego nadmorskiego deptaku w Ende… z lat powiedzmy 80-tych, dużo wahadłowych drzwi, mnóstwo biurek oraz krzeseł i ani żywego ducha.
Nie było wyjścia, trzeba było jechać do Moni. To nie taka prosta sprawa. Na Flores wpadli na to, jak radzić sobie z bezrobociem. Każde większe miasteczko ma dwa terminale autobusowe. Zwykle położone poza miastem. Z jednego można jechać na wschód, a z drugiego na zachód. Czyli, żeby dojechać z Boawae do Moni, trzeba wysiąść w Ende Zachód, przemieścić się jakoś na Ende Wschód i tam łapać kolejny autobus. Są oczywiście autobusy bezpośrednie, które jeżdżą na dłuższe dystanse. Ale nie za wiele. Pomiędzy terminalami i po mieście poruszają się bemo coś a la busiki. I właśnie takie bemo złapaliśmy. Wchodzimy do środka i nagle wrzask. Na oko sześciolatek tak się przestraszył Krzyśka, że aż schował się za mamą. Po kilku kilometrach ryku mama się poddała i wysiadła. Jak myślicie opowiadają im bajki o strasznym brodatym białym, który porywa niegrzeczne dzieci?
Dojechaliśmy do Terminala Ende Wschód, gdzie zanim nawet bemo się zatrzymało , jakiś facet wyciągnął nas i nasze plecaki i przerzucił do busa jadącego do Moni. Podróżowaliśmy z kilkoma tonami cementu, kopą jaj wdzięcznie podskakującą na siedzeniu obok Krzyśka i siedzeniu kompletnie nieprzymocowanym do podłogi. Ale dojechaliśmy !

Wkładamy plecaki, ostatni raz idziemy wzdłuż alei cele brytów żegnani okrzykami „Hello Mister!”. Dzielnie stajemy przy drodze i czekamy. Podjeżdża do nas ojek (motocykl-taksówka) i przez kolejne pół godziny rozmawiamy z jego właścicielem, który uwaga, uwaga: NIC OD NAS NIE CHCE poza rozmową. Dochodzimy do wniosku, że nauczyciele mało zarabiają, a rządy są skorumpowane. Najbardziej ojeka rozbawiło to, że ktoś może chcieć mieć ciemną skórę i się opalać. A już kompletnie nie pojmował po co komu kosmetyki samoopalające i bronzery. W Indonezji większość kosmetyków ma składniki wybielające.
W końcu nadjeżdża nasz autobus (choć autobus to dużo powiedziane). A nasz ojek targuje się z kierowcą za nas i uzyskujemy średnią cenę: nie 50.000 dla turystów ani 30.000 dla lokalsów, a kompromisowe 40.000. Umc, umc, umc jedziemy do Ende. Krzysiek siedzi na głośniku basowym. Nad nim drugi głośnik. Umc, umc, umc. Po kilku godzinach stajemy się fanami coutry. Jednak zanim minie kilka godzin następuje małe „bum”. Nic wielkiego – jadący na dachu pomocnicy kierowcy szybko załatwiają sprawę. Czekając na zmianę koła rozmawiamy z jedną z pasażerek. Dziewczyna jest laborantką, pracuje w Ende i raz na tydzień odwiedza męża w Bajawie – 130 km w niecałe 6 godzin. Tyle jeżeli chodzi o realia dojazdów do pracy. Zanim wsiądziemy do busa, oczywiście tradycyjne zdjęcie z „bule”. Mówiliśmy już, że „bule” nawiązuje do białej łatki na ciele jakiegoś zwierza? Cóż jedyne zwierzęta z białymi łatkami, jakie tu widzieliśmy to śliczne brązowe krowy z białymi tyłkami.
Naprawdę chcieliśmy zostać w Ende. Bardzo. Ale okazało się jeszcze bardziej brudnym, tłocznym i zakurzonym azjatyckim miasteczkiem. Chociaż trzeba przyznać, że było biuro informacji turystycznej. Wyglądało mniej więcej tak: makiety cudownego nadmorskiego deptaku w Ende… z lat powiedzmy 80-tych, dużo wahadłowych drzwi, mnóstwo biurek oraz krzeseł i ani żywego ducha.
Nie było wyjścia, trzeba było jechać do Moni. To nie taka prosta sprawa. Na Flores wpadli na to, jak radzić sobie z bezrobociem. Każde większe miasteczko ma dwa terminale autobusowe. Zwykle położone poza miastem. Z jednego można jechać na wschód, a z drugiego na zachód. Czyli, żeby dojechać z Boawae do Moni, trzeba wysiąść w Ende Zachód, przemieścić się jakoś na Ende Wschód i tam łapać kolejny autobus. Są oczywiście autobusy bezpośrednie, które jeżdżą na dłuższe dystanse. Ale nie za wiele. Pomiędzy terminalami i po mieście poruszają się bemo coś a la busiki. I właśnie takie bemo złapaliśmy. Wchodzimy do środka i nagle wrzask. Na oko sześciolatek tak się przestraszył Krzyśka, że aż schował się za mamą. Po kilku kilometrach ryku mama się poddała i wysiadła. Jak myślicie opowiadają im bajki o strasznym brodatym białym, który porywa niegrzeczne dzieci?
Dojechaliśmy do Terminala Ende Wschód, gdzie zanim nawet bemo się zatrzymało , jakiś facet wyciągnął nas i nasze plecaki i przerzucił do busa jadącego do Moni. Podróżowaliśmy z kilkoma tonami cementu, kopą jaj wdzięcznie podskakującą na siedzeniu obok Krzyśka i siedzeniu kompletnie nieprzymocowanym do podłogi. Ale dojechaliśmy !