Postanowiliśmy, że ostatnie kilka dni przed wyjazdem spędzimy w jednym miejscu. Już bez zakurzonych miasteczek, zatłoczonych bemo itd. itp. Tylko morze, bambusowa chatka i my. Wszystko wskazywało na to, że raj znajduje się 30 km na wschód od Maumere. Pozostało tylko się tam dostać.
Dobraliśmy się w czwórkę z Karelem i jego bratankiem i wyszliśmy na drogę szukać szczęścia. Po chwili dołączył do nas John i „wymachał” nam czarnego SUV-a. Po krótkich negocjacjach zaczęliśmy się pakować do środka. Zapłaciliśmy trochę więcej niż za podróż z toną cementu, za to miało być szybko i bez przesiadki w Maumere.
Koszmar się zaczął, jak tylko zamknęły się drzwi naszego wypasionego pojazdu. Kierowca nie odezwał się do nas ani słowem, tylko gnał przed siebie. Im bardziej gnał, tym bardziej podgłaśniał muzykę. Im bardziej przerażone mieliśmy miny tym bardziej gnał i oczywiście tym głośniej grał. Po kilku godzinach dojechaliśmy do przedmieść Maumere. Wtedy nagle nasz kierowca się zatrzymał. Zawołał najwidoczniej kumpla siedzącego przy sklepie na poboczu i zaczął żywo gestykulować robiąc przy tym wielce niezadowoloną minę. Na początek strugaliśmy idiotów i udawaliśmy, że myślimy, że się zgubił. Więc dzielnie wyciągnęliśmy przewodnik i pokazaliśmy na mapie. Za przeproszeniem idiota by tam dojechał. Wystarczyło pojechać kilka kilometrów prosto i kilkadziesiąt w prawo. Droga jest jedna. Pan zaczął się nadymać i machać palcami. Zamiast trzech pokazywał cztery. Że też wcześniej się nie domyśliliśmy, że chodzi o kasę… Zaprotestowaliśmy i facet ruszył dalej. Po 200 metrach zatrzymał się pod hotelem. Wyskoczył z auta i zaczął coś wrzeszczeć do telefonu. Po chwili wrócił do nas z recepcjonistą, który grzecznie po angielsku powiedział, że mamy dopłacić, bo jedziemy za daleko.
Na szczęście bardzo mały i szczupły Karel przemówił bardzo dużym i groźnym głosem, tłumacząc, że uzgodniliśmy cenę w Moni za pomocą osoby, która mówi po indonezyjsku, więc nie ma mowy o pomyłce i kierowca doskonale wiedział, gdzie jedziemy. A jeżeli cokolwiek teraz się stanie, to zrobimy z tego poważny problem. Recepcjonista powiedział coś kierowcy, a ten wielce niezadowolony wsiadł do auta i ruszył dalej. Po kilku metrach znowu się zatrzymał… W międzyczasie uzgodniliśmy, ze pod żadnym pozorem nie wychodzimy z auta, zęby nam koleś nie odjechał z plecakami na dachu. Okazało się, że tym razem zatrzymał się tylko po to, żeby za kierownicą mógł usiąść jego kolega, który już spokojnie i z uśmiechem zawiózł nas na miejsce.

Z Moni do raju
posted in Travel