Bali
Dotarliśmy – najpierw na Jawę. Po dunajskich luksusach lotnisko w Dżakarcie jakieś takie małe… i wszystko dzieje się znacznie, znaaaaaaaaaaaaacznie wolniej. Do odprawy międzynarodowej stało nas z 20 osób, obsługiwał jeden pogrążony w swoim świecie koleś, a mentalnie wspierało go z 10 kolegów stojących pod ścianą. Ale koniec końców udało się, dostaliśmy pieczątki, odebraliśmy bagaże, przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa, wysłuchaliśmy z milion razy „eloł, Elom, senkju, senkju” … i wylądowaliśmy tuż przed lotniskiem szukając busa do Terminalu 3. Bus się znalazł. Na oko ma 20 lat, ale klima działała. Miejsc siedzących 12. Miejsc stojących z 50, a na wcisk 60 😉 Po 4 (sic!) kontrolach bezpieczeństwa udało się dotrzeć gdzie trzeba i załadować się do samolotu na Bali. Potem taksówka do Ubud i jesteśmy 😉
Z noclegiem poszaleliśmy – płacimy całe 20 $ i warunki mamy jak w małym hoteliku. Oooogromne łóżko i własną łazienkę z ciepłą wodą. Co po 48 h wywołało jęki zachwytu. Szybko umilkły, bo zdążyłam się namydlić i naszamponić i …. woda się skończyła. I nie, nie w boilerze. Po prostu się skończyła i już, a ze zbiornika z wodą na zewnątrz woda lała się ciurkiem po schodach. No ale namydlona przynajmniej przestałam śmierdzieć 😉
Tak więc nadal śmierdzący Krzysiek i namydlona Ania udali się na kolację z Kasią, która na Bali mieszka od kilku miesięcy. Jedzonko (curry z kurczakiem i sałatka z kiełków na ciepło) było tak dobre, że zapomnieliśmy o mydlano-lotniskowych zapachach). Niestety po powrocie okazało się, że wody dalej „niet”. Ale przemili właściciele biegali tam i z powrotem i po kilku próbach się udało 😉 BYŁ PRYSZNIC I SPAAAAAAAAAAAAAAANIE 😉